Położyła
się do łóżka w dziwnym humorze. Nie rozumiała jego zachowania.
Czyżby rzeczywiście była kolejną zabawką? Nie. To niemożliwe.
Przecież mówił, że mu zależy, że chce się z nią spotykać.
A
której z poprzednich tego nie mówił? –
przeszło jej przez myśl. Musi z nim porozmawiać, tak chyba będzie
najlepiej. Wyjaśnić. Nie chce pchać się gdzieś, gdzie być może
jej nie chcą. Spierała się przez chwilę z tą myślą. Gdy w
końcu zechciała z kimś się spotkać, musiał on okazać się
Syriuszem Blackiem. Dlaczego ciągnęło ją do kogoś, kto
dziewczyny zmieniał średnio raz na dwa tygodnie? Przewróciła się
na prawy bok, a kosmyk blond włosów opadł jej na twarz. Odgarnęła
go jednym ruchem ręki i wsłuchała się w równe, spokojne oddechy
swoich współlokatorek. Bezksiężycowa noc za oknem, wdzierała się
do środka przez szyby. Zadrżała. Szybko podniosła się na
łokciach i zasunęła kotary wokół łóżka. Opatulona poczuciem
bezpieczeństwa – zasnęła.
Nastał
poranek. Gwar wypełniał Wielką Salę. Syriusz zdawał się być w
nieco lepszym nastroju niż poprzedniego wieczoru, ponieważ nawet od
czasu do czasu się odzywał, jednak bez swojego charakterystycznego
uśmiechu i poczucia humoru. Remus zerkał z niepokojem na
przyjaciela, postanawiając w duchu, że porozmawia z nim jeszcze
tego samego wieczoru. Jeżeli tylko przyjaciel pozwoli go do siebie
dopuścić…
Marta
Johnson weszła do Wielkiej Sali lekko spóźniona. Rozejrzała się
w poszukiwaniu kogoś znajomego i dostrzegłszy Lily, od razu do niej
podeszła.
-
Cześć – powiedziała z uśmiechem i usadowiła między Lily i
Ann, naprzeciwko Remusa. Chłopak zakrztusił się herbatą i po
chwili uśmiechnął się do niej lekko. Na jego policzkach wykwitły
czerwone plamy.
-
Cześć – zawołali zgodnie Huncwoci (Black tylko lekko kiwnął
głową) i pogrążyli się w dalszej dyskusji na temat Quidditcha.
-
Nie wiem jak to będzie na najbliższym meczu z Krukonami. –
powiedziała zrezygnowana Susan, która po kontuzji jednego ze
ścigających Gryfonów przejęła tę funkcję. – Widziałam ich
na treningu i powiem, że są całkiem nieźli.
-
Suze, mielibyśmy nie dać rady Krukonom? Proszę cię… -
powiedział James, uśmiechając się do dziewczyny. – Zresztą,
Remus słyszał, że dwójka ich zawodników jest kontuzjowana,
prawda? - powiedział po chwili zerkając na przyjaciela, który
wyglądał jakby zapomniał jak się mówi.
-
No… - mruknął Lupin w końcu, spoglądając na swoje dłonie.
Podniósł wzrok i dostrzegł Martę Johnson patrzącą na niego z
uśmiechem.
-
Też to słyszałam. Podobno ich obrońca dostał tłuczkiem w głowę
w trakcie treningu i Pomfrey nie pozwoliła mu grać w najbliższym
meczu. A jedna ze ścigających też została poważnie uszkodzona w
trakcie ich ostatniego meczu ze Ślizgonami. – powiedziała z
uśmiechem na ustach. Remus tylko kiwnął na potwierdzenie głową.
-
Więc jak to jest? - wtrąciła się do rozmowy Lily. – Jeżeli nie
wygramy tego meczu…?
-
To możemy pożegnać się z pucharem – dokończył za nią James.
Lily zrzedła mina.
-
Aha – mruknęła niezbyt zadowolona.
Dalszą
rozmowę przerwało nadejście poczty. Sów było dzisiaj mnóstwo.
Wiele osób z zaskoczeniem spoglądało na listy, leżące przed nimi
na stołach. Marta zaskoczona spojrzła na list, który wylądował
przed nią.
Lily
sięgnęła po poranne wydanie „Proroka Codziennego” i rozwinęła
go niedbałym ruchem. Spojrzała na pierwszą stronę gazety i
zaniemówiła. Pierwszą stronę w dużej mierze zajmował wielki
nagłówek. „Terror w Londynie!” – głosił napis. Lily
wciągnęła głośno powietrze. Spojrzała na Remusa, który
siedział naprzeciwko niej i również trzymał w ręce nowe wydanie
Proroka. Ann zerknęła Lily przez ramię.
-
Co się… Och! – zakryła ręką usta. Rozejrzała się po Sali i
dostrzegła, wielkie poruszenie wśród uczniów. Wszyscy dyskutowali
żywo, przyciszonymi głosami, niektórzy płakali. Ann spojrzała na
Martę, która tępo wpatrywała się w kartkę trzymaną przed sobą.
Szturchnęła Lily i wskazała na dziewczynę. Lily przeczytawszy
fragment artykułu domyślała się czego może dotyczyć list Marty.
-
Marta… - powiedziała cicho, kładąc jej rękę na ramieniu.
Dostrzegła pojedynczą łzę płynącą po policzku dziewczyny. –
Wszystko w porządku?
Pokręciła
głową. Spojrzała na Lily, a ta zauważyła w jej oczach złość i
żal wymieszane ze sobą. Następna łza spłynęła jej po policzku.
Wytarła ją szybko i spuściła wzrok.
-
Moja mama… uczestniczyła wczoraj w tej walce na Pokątnej –
mówiła spokojnym głosem, jednak dłonie miała zaciśnięte w
pięści. Po jej policzkach popłynęły kolejne łzy. – Żyje, na
całe szczęście, ale… Jest w stanie śpiączki. Oberwała dość
mocno… - przerwała żeby wziąć oddech. Głos zaczął jej drżeć.
– oberwała Cruciatusem
i… Nie wiadomo czy… Czy jeszcze się obudzi – szepnęła
patrząc gdzieś w bok. Lily nie wiedziała co powiedzieć.
Dziewczyna unikała jej spojrzenia. Po chwili wstała i wybiegła z
Sali.
Lily
usiadła. Jak to możliwe, że ludzi stać na wyrządzanie tak
wielkiego zła? Spojrzała na stół nauczycielski i nie zauważyła
przy nim nikogo. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że od rana
nikogo przy nim nie było.
Czyli
wiedzieli…
Bała
się. Czuła, że cały jej uporządkowany świat powoli się wali.
Teraz są rodzice jej przyjaciół, ale przecież kiedyś mogą to
być jej przyjaciele, albo i jej rodzice. Przecież o takich właśnie
im chodzi… O Mugoli.
Nagle
oprzytomniała. Przypomniała sobie o Marcie. To jej przyjaciółka,
musi ją wspierać… I nie zastanawiając się długo wybiegła za
nią z Sali.
Dorcas
wyjątkowo usiadła dzisiaj przy stole Gryfonów. Ithana jeszcze nie
było, nie chciała więc się pchać do stołu Krukonów. Weszła do
Sali, akurat w momencie, gdy Lily z niej wybiegała. Minęła ją,
nawet na nią nie spojrzawszy. Meadowes zaskoczona obejrzała się za
nią i wzruszywszy ramionami rozejrzała się po Sali. Coś było nie
tak… To nagłe poruszenie wśród uczniów, szepty. Dostrzegła, że
wiele osób płacze. Zaniepokojona podeszła do Ann, która właśnie
czytała „Proroka Codziennego”. Mimowolnie spojrzała na
Syriusza. Chłopak odwzajemnił jej spojrzenie. Dostrzegła w jego
oczach błysk… żalu? Smutku? Po chwili chłopak spuścił wzrok i
Meadowes nie była pewna, czy w ogóle coś widziała… Zerknęła
na pozostałych Huncwotów. James, Remus i Peter pochylali się nad
najnowszym wydaniem Proroka. Przerażona mina Glizdka i zmartwione
miny pozostałych Huncwotów nie wróżyły nic dobrego. Dorcas
dokonawszy tych szybkich obserwacji usiadła obok Ann i Susan.
-
Co się stało? – spytała w końcu, gdy nikt nie zwrócił na niej
większej uwagi.
Ann
podniosła wzrok znad artykułu i dopiero teraz zauważyła
przyjaciółkę. Oczy miała lekko nieobecne.
-
Przeczytaj. – powiedziała, podając jej gazetę. Po chwili wzięła
głęboki oddech, widząc samotny list, leżący na środku stołu,
między nią, a Remusem. Sięgnęła po niego drżącą ręką.
-
Remus… Remus, to do Ciebie – powiedziała cicho, spoglądając na
imię i nazwisko adresata wypisane na kopercie. Chłopak utkwił
spojrzenie w liście, jednak nie kwapił się, aby go przeczytać.
James i Syriusz spojrzeli na niego ze współczuciem. Remus wziął
głęboki oddech i sięgnął po kopertę trzymaną przez Ann.
Nie
chciał jej otwierać. Nie tutaj, nie przy wszystkich. Czuł na sobie
ich spojrzenia. Bał się co może tam przeczytać. Podniósł się
niezdarnie od stołu.
-
Wybaczcie, ale chcę to przeczytać sam – powiedział cicho i nie
patrząc na nich ruszył w kierunku wyjścia z Sali. Nie wiedział
dokąd iść. Przeszedł kilka korytarzy, i wszedł do jednej ze
starych, dawno nie używanych sal lekcyjnych. Było to niewielkie
pomieszczenie, zastawione pokrytymi kurzem stolikami. Remus zamknął
za sobą drzwi i podszedł do parapetu. Jednym ruchem różdżki
przemienił jedno z krzeseł w miękką poduszkę. Położył ją na
parapecie i usiadł. Tak, to było jego miejsce, jego samotnia. Tu
chował się, gdy chciał być sam. Wyjrzał przez okno. Jego
spojrzenie padło na targaną wiatrem wierzbę bijącą. Po jego
ciele przeszedł dreszcz. Otrząsnął się lekko i spojrzał na
kopertę trzymaną w dłoniach. Drżącą ręką rozerwał papier…
*
* *
Widział
jak wybiegła z sali. Za przyjaciółką. Widział, że jest smutna i
dobrze wiedział dlaczego. To wszystko była jego wina. Może nie
dosłownie. To nie on zabił tych ludzi, to nie on osobiście uczynił
całe to zło, jednak… Nie zrobił nic, aby je powstrzymać. Ba!
Sam pomógł w przygotowaniach. Wiedział, że nie ma czego u niej
szukać. Wiedział, że gdyby się dowiedziała kim
się stał, jednym spojrzeniem zmieszałaby go z błotem. Jednak
brakowało mu jej. Tego spojrzenia, śmiechu, rozmów mogących
ciągnąć się w nieskończoność. Gdyby wszystko potoczyło się
inaczej…
Teraz
był innym człowiekiem. Ona też była inna. Zmieniła się. Stała
się śmielsza, wesoła, miała wielu przyjaciół. Może ona nawet
nie zdawała sobie z tego sprawy, ale obserwował ją. Tak często
mijała go na korytarzach nawet go nie dostrzegając.
Jednak
on też się zmienił. Nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo.
Gdyby wiedziała kim się stał... Nie, nie był mordercą. Jeszcze.
Wiedział, że to tylko kwestia czasu. Pozbył się wszelkich
skrupułów. Teraz liczył się tylko On. Czarny Pan w końcu go
zrozumiał i… potrzebował go. Jeszcze im pokaże. Tym wszystkim
szlamom i zdrajcom. Jeszcze zobaczą wielkiego Severusa Snape’a i
będą żałować, że się z niego nabijali.
*
* *
Obawiali
się najgorszego. James spojrzał na Syriusza. Kiwnęli głowami i
wyszli z Wielkiej Sali. Nie chcieli go szukać. Szanowali to, że
chciał być sam. Będą z nim, gdy tylko będzie tego chciał. Teraz
musieli iść gdzie indziej i chcieli to załatwić jak najszybciej.
Czuli, że nie mogą tego tak zostawić. Peter wstał i podreptał
szybko za nimi.
-
Gdzie idziemy? – spytał, doganiając ich.
Odpowiedziała
mu cisza. Każdy z nich był pogrążony we własnych myślach i
pewnie nawet nie dosłyszeli pytania. Stanęli przed posągiem
kamiennej chimery i do Petera doszło, dokąd się wybierają – do
gabinetu Dyrektora.
James
spojrzał niepewnie na Syriusza, jednak ten kiwnął zdecydowanie
głową.
-
Lukrecja.
– powiedział spoglądając na posąg z lekkim przestrachem. Mieli
nadzieję, że Dumbledore nie zmienił hasła. Na szczęście chimera
odskoczyła na bok, ukazując wejście na solidne, dębowe schody.
Bez chwili zastanowienia, nim ich ktoś powstrzyma weszli na nie i
już po chwili stanęli przed wysokimi drzwiami. Syriusz zapukał w
nie raz i drugi.
-
Proszę. – Usłyszeli ciche zawołanie, po którym w końcu
odważyli się nacisnąć klamkę. Glizdogon spojrzał przestraszony
na swoich przyjaciół, zastanawiając się co tutaj robi.
Weszli
do pokoju i stanęli oko w oko z wysokim, ciemnowłosym mężczyzną,
który patrzył na nich srogo. Za nim, w wygodnym fotelu siedział
Albus Dumbledore i patrzył na Huncwotów z uprzejmym
zainteresowaniem.
-
Witam was chłopcy. W czym mogę wam pomóc?
Huncwoci
spojrzeli po sobie.
-
Panie profesorze, przyszliśmy w sprawie… tego ataku na Pokątną.
Doszliśmy do wniosku, że…
-
Cóż za impertynencja. – przerwał Jamesowi Fienas Nigellus,
spoglądający z irytacją ze swego portretu nad biurkiem
Dumbledore’a.
-
Doszliśmy do wniosku, że nie pozwolimy ginąć naszym przyjaciołom,
ani ich rodzinom. – dokończył Syriusz, nie bacząc na uwagę
swego przodka. – Chcemy walczyć.
-
Po tym co widzieliśmy w Hogsmeade, po tym jak dzisiaj wiele rodzin
naszych przyjaciół ucierpiało, nie chcemy, żeby to przytrafiło
się też innym. – James mówiąc te słowa, myślał o swoich
rodzicach. – Chcemy pomóc.
Dumbledore
patrzył na nich uważnie znad okularów połówek. Widać było, że
usilnie się nad czymś zastanawia.
-
Cóż chłopcy… - zaczął po chwili. – To bardzo szlachetne z
waszej strony, ale…
-
Uważam, że powinieneś im pozwolić. – wtrącił się mężczyzna,
który do tej pory tylko się przysłuchiwał, stojąc w kącie.
-
Alastorze. Są za młodzi.
-
To chociaż daj im nadzieję, że będą walczyć. Takich ludzi
potrzebujemy w Zakonie. Odważnych, walecznych.
-
Wiem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale póki nie są
pełnoletni, nie mogę im pozwolić.
-
Ilu masz uczniów, którzy sami proszą się o walkę?
Dumbledore
spojrzał w okno i głęboko się zamyślił.
-
Zakon potrzebuje takich ludzi. Młodych i silnych. Myślę, że w tej
szkole jest ich znacznie więcej… - Alastor spojrzał uważnie na
Dumbledore’a, który pokiwał głową, na znak, że ma rację.
-
Zakon? – spytał po cichu James, patrząc pytająco na mężczyzn.
Spojrzeli na niego, jakby na moment zapomnieli, że Huncwoci nadal są
w pomieszczeniu.
-
Tak. Zakon Feniksa – zaczął Moody, spoglądając na Dumbledore’a,
jakby się bał, że ten mu przerwie, jednak dyrektor tylko wyglądał
cały czas przez okno. – Jest to tajna organizacja. Działamy
dopiero kilka miesięcy i mamy niewielu członków. Walczymy z
sługami Voldemorta… Staramy się powstrzymywać takie ataki, jaki
miał miejsce na przykład wczoraj. Niestety, jest nas niewielu…
-
My możemy się przyłączyć. Będziemy walczyć. – Syriusz z
zapałem spojrzał na obu mężczyzn. James żywo pokiwał głową.
Tylko Peter stał z tyłu, z lekko wystraszoną miną.
Dumbledore
westchnął i spojrzał na chłopców.
-
Ostatnio, gdy byliście tu u mnie powiedziałem wam, że jest pewna
organizacja, która działa.. Jednakże… - spojrzał srogo na
Jamesa, który już chciał mu przerwać. – Członkowie muszą być
pełnoletni. Dopóki nie ukończycie siedemnastu lat nie możecie
używać czarów poza szkołą, tak więc w jakiejkolwiek walce
będziecie nieprzydatni, wręcz będziecie przeszkadzać, bo trzeba
będzie was ochraniać.
-
Tu się zgadzam – odezwał się Alastor.
-
O ile wiem, na przełomie pół roku ukończycie siedemnaście lat. –
Dumbledore spojrzał na nich. – Przez ten czas, niestety, nie
możecie nam pomóc, w inny sposób jak tylko… przykładając się
do nauki. Zaklęć, eliksirów i wszystkich innych przedmiotów,
które później mogą wam się przydać. Nie mogę wam obiecać, że
będziecie mogli walczyć, będąc uczniami, być może dopiero po
skończeniu szkoły. Ale bądźcie gotowi.
-
Stała czujność – mruknął Alastor.
James
i Syriusz spojrzeli po sobie i kiwnęli głowami.
-
Będziemy się uczyć, tak aby później być przydatnymi –
powiedział Syriusz. James pokiwał stanowczo głową, a Peter tylko
mruknął coś pod nosem. Alastor Moody spojrzał na nich z lekkim
uśmiechem.
-
Zapamiętamy to – powiedział do nich. – I nikomu ani słowa.
Przyjrzyjcie się swoim przyjaciołom, kto mógłby nam pomóc, ale
pamiętajcie: nikomu ani słowa.
Huncwoci
opuścili gabinet dyrektora, a Alastor spojrzał z uśmiechem na
Dumbledore’a.
-
Jakbym widział siebie - powiedział, a jego twarz rozjaśnił
uśmiech. - Ci dwaj jeszcze się nam przydadzą. Tylko ten mały i
chuderlawy mnie niepokoi.
-
Też będzie walczył. Pewnie stać go na więcej niż widać na
pierwszy rzut oka.
*
* *
Ręce
mu drżały. Kartka upadła na ziemię. Poczuł jak coś mokrego
spływa mu po policzkach. Podniósł dłoń do twarzy. To były łzy.
Płakał. Nie spodziewał się, że… Nie, to było nie do
pomyślenia. Oparł się o ścianę i ukrył twarz w dłoniach. Łzy
płynęły, a on nawet nie próbował ich powstrzymać.
To
nie może być prawda.
Zerwał
się na równe nogi. Dumbledore. Musi do niego iść. On na pewno już
wie. Wiedziałby gdyby to była prawda, a on wciąż wierzył, że
może to po prostu głupi kawał. Nie chciał dopuścić do siebie
myśli, że… Nie, nie, na pewno nie.
Otarł
łzy i wyszedł z klasy, skierował swoje kroki prosto do gabinetu
dyrektora.
Nie
chciał uwierzyć, że jego ojciec nie żyje.
*
* *
Niewielka,
czarna sowa zapukała w okno. Stary mężczyzna uniósł dłoń, aby
przerwać swojemu rozmówcy, po czym wstał i podszedł do okna. Miał
nadzieję, że to nie kolejne złe wieści. Przez ostatnie
dwadzieścia cztery godziny dostał ich tyle, że zaczynało go to
naprawdę martwić.
Ptak
nastroszył z godnością pióra i wyleciał przez okno, gdy tylko
mężczyzna odwiązał list. Usiadł w fotelu, śledzony uważnym
spojrzeniem swojego towarzysza. Rozerwał kopertę i zagłębił się
w treść listu. Niestety, było tak jak się spodziewał. Kolejne
złe wieści… Będzie musiał posłać tego chłopca do domu.
-
Następna śmierć? – spytał z napięciem jego towarzysz.
-
Niestety. – Albus Dumbledore pokręcił głową. – Żal mi tego
chłopca. I bez tego ma ciężkie życie…
Przerwał
słysząc pukanie do drzwi, które po chwili otwarły się
gwałtownie. Dyrektor spojrzał ze smutkiem na stojącego w nich
ucznia i zaprosił go gestem dłoni do środka.
-
Wejdź Remusie.
Chłopak
wszedł i spojrzał zmieszany na mężczyznę siedzącego w jednym z
foteli. Moody śledził go uważnym spojrzeniem.
-
Panie profesorze, przyszedłem tu, żeby się upewnić czy…Czy to
prawda, że mój ojciec zginął na Pokątnej – powiedział lekko
drżącym głosem, jednak jego oczy twardo wpatrywały się w
Dumbledore’a. Starzec westchnął cicho i spojrzał na niego ze
współczuciem. Z jego błękitnych oczu zniknęły wszelkie wesołe
błyski.
-
Usiądź Remusie – powiedział w końcu. Chłopak niepewnie zajął
jedno z wolnych krzeseł. – Widzisz… - zaczął znów dyrektor po
chwili. – Właśnie miałem po ciebie kogoś posłać. Bardzo mi
przykro, Remusie. Twój ojciec nie żyje. To naprawdę wielkie
nieszczęście, że był akurat na Pokątnej w czasie ataku… Nawet
nie wiesz jak ci współczuję. – Spojrzał na chłopaka ze
smutkiem.
Lupin
nie odpowiedział. Nie był w stanie. Poczuł jak pod powiekami
zbierają mu się łzy, jednak nie chciał płakać. Musiał coś
zrobić. Nie pozwoli tym, którzy zabili jego ojca chodzić swobodnie
po tym świecie.
-
Remusie - zawołał go cicho Dumbledore.
Lupin
zacisnął pięści i spojrzał na dyrektora z ogniem w oczach.
Jeszcze nigdy nie był niczego tak pewien. Jeszcze nigdy nie czuł
takiej bezsilnej złości.
-
Chcę walczyć. Pomszczę śmierć ojca, choćby kosztem własnego
życia. Nie pozwolę… nie pozwolę… - Jego głos zaczynał się
łamać. – Żeby Ci mordercy chodzili bezkarnie. – Pojedyncza łza
spłynęła mu po policzku, jednak on szybko ją otarł.
Dumbledore
spojrzał na niego smutno. Czuł na sobie ostre, wyczekujące
spojrzenie Alastora.
Lupin
opuścił głowę, a w jego głowie panował chaos. Wciąż czuł
łzy pod powiekami, oczy go piekły. Chciał wykrzyczeć
Dumbledore’owi w twarz, że on nie rozumie tego co on czuje. Czuł,
że wszystko wali mu się na głowę i nie wiedział co z tym
zrobić.
Otarł
kolejne łzy.
-
Remusie, teraz udasz się do domu. Do twojej mamy. Ona czeka na
ciebie i bardzo cię teraz potrzebuje, chyba o tym wiesz –
powiedział spokojnie dyrektor, szukając czegoś w biurku. W końcu
wyciągnął puste pudełko po cytrynowych dropsach, machnął nad
nim różdżką i podał Remusowi. – To jest świstoklik. Zabierze
cię prosto do domu. Zawiadomię twoich przyjaciół. I… Remusie.
Widziałem, że próbowałeś nie płakać, jednak pamiętaj, nie bój
się tego. Nie świadczy to o słabości, tylko o miłości, jaką
żywiłeś do ojca. – Uśmiechnął się do niego lekko.
Remus
pokiwał głową.
-
Poślemy Twoje rzeczy osobno. No to na trzy – powiedział dyrektor,
patrząc na niego uważnie. – Raz, dwa… trzy.
Ledwo
dyrektor wypowiedział słowo „trzy” Remus poczuł lekkie
szarpnięcie w okolicach pępka, zamknął oczy i dał ponieść się
staremu pudełku po cytrynowych dropsach prosto do domu.
Piękna historia (chlip, chlip) Tylko dlaczego oni oboje muszą tak cierpieć :'(
OdpowiedzUsuń