BLOG ZAWIESZONY: Więcej informacji w Proroku

25 czerwca 2008

Rozdział 16: Terror w Londynie

      Położyła się do łóżka w dziwnym humorze. Nie rozumiała jego zachowania. Czyżby rzeczywiście była kolejną zabawką? Nie. To niemożliwe. Przecież mówił, że mu zależy, że chce się z nią spotykać.
A której z poprzednich tego nie mówił? – przeszło jej przez myśl. Musi z nim porozmawiać, tak chyba będzie najlepiej. Wyjaśnić. Nie chce pchać się gdzieś, gdzie być może jej nie chcą. Spierała się przez chwilę z tą myślą. Gdy w końcu zechciała z kimś się spotkać, musiał on okazać się Syriuszem Blackiem. Dlaczego ciągnęło ją do kogoś, kto dziewczyny zmieniał średnio raz na dwa tygodnie? Przewróciła się na prawy bok, a kosmyk blond włosów opadł jej na twarz. Odgarnęła go jednym ruchem ręki i wsłuchała się w równe, spokojne oddechy swoich współlokatorek. Bezksiężycowa noc za oknem, wdzierała się do środka przez szyby. Zadrżała. Szybko podniosła się na łokciach i zasunęła kotary wokół łóżka. Opatulona poczuciem bezpieczeństwa – zasnęła.



      Nastał poranek. Gwar wypełniał Wielką Salę. Syriusz zdawał się być w nieco lepszym nastroju niż poprzedniego wieczoru, ponieważ nawet od czasu do czasu się odzywał, jednak bez swojego charakterystycznego uśmiechu i poczucia humoru. Remus zerkał z niepokojem na przyjaciela, postanawiając w duchu, że porozmawia z nim jeszcze tego samego wieczoru. Jeżeli tylko przyjaciel pozwoli go do siebie dopuścić…
Marta Johnson weszła do Wielkiej Sali lekko spóźniona. Rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś znajomego i dostrzegłszy Lily, od razu do niej podeszła.
- Cześć – powiedziała z uśmiechem i usadowiła między Lily i Ann, naprzeciwko Remusa. Chłopak zakrztusił się herbatą i po chwili uśmiechnął się do niej lekko. Na jego policzkach wykwitły czerwone plamy.
- Cześć – zawołali zgodnie Huncwoci (Black tylko lekko kiwnął głową) i pogrążyli się w dalszej dyskusji na temat Quidditcha.
- Nie wiem jak to będzie na najbliższym meczu z Krukonami. – powiedziała zrezygnowana Susan, która po kontuzji jednego ze ścigających Gryfonów przejęła tę funkcję. – Widziałam ich na treningu i powiem, że są całkiem nieźli.
- Suze, mielibyśmy nie dać rady Krukonom? Proszę cię… - powiedział James, uśmiechając się do dziewczyny. – Zresztą, Remus słyszał, że dwójka ich zawodników jest kontuzjowana, prawda? - powiedział po chwili zerkając na przyjaciela, który wyglądał jakby zapomniał jak się mówi.
- No… - mruknął Lupin w końcu, spoglądając na swoje dłonie. Podniósł wzrok i dostrzegł Martę Johnson patrzącą na niego z uśmiechem.
- Też to słyszałam. Podobno ich obrońca dostał tłuczkiem w głowę w trakcie treningu i Pomfrey nie pozwoliła mu grać w najbliższym meczu. A jedna ze ścigających też została poważnie uszkodzona w trakcie ich ostatniego meczu ze Ślizgonami. – powiedziała z uśmiechem na ustach. Remus tylko kiwnął na potwierdzenie głową.
- Więc jak to jest? - wtrąciła się do rozmowy Lily. – Jeżeli nie wygramy tego meczu…?
- To możemy pożegnać się z pucharem – dokończył za nią James. Lily zrzedła mina.
- Aha – mruknęła niezbyt zadowolona.
Dalszą rozmowę przerwało nadejście poczty. Sów było dzisiaj mnóstwo. Wiele osób z zaskoczeniem spoglądało na listy, leżące przed nimi na stołach. Marta zaskoczona spojrzła na list, który wylądował przed nią.
Lily sięgnęła po poranne wydanie „Proroka Codziennego” i rozwinęła go niedbałym ruchem. Spojrzała na pierwszą stronę gazety i zaniemówiła. Pierwszą stronę w dużej mierze zajmował wielki nagłówek. „Terror w Londynie!” – głosił napis. Lily wciągnęła głośno powietrze. Spojrzała na Remusa, który siedział naprzeciwko niej i również trzymał w ręce nowe wydanie Proroka. Ann zerknęła Lily przez ramię.
- Co się… Och! – zakryła ręką usta. Rozejrzała się po Sali i dostrzegła, wielkie poruszenie wśród uczniów. Wszyscy dyskutowali żywo, przyciszonymi głosami, niektórzy płakali. Ann spojrzała na Martę, która tępo wpatrywała się w kartkę trzymaną przed sobą. Szturchnęła Lily i wskazała na dziewczynę. Lily przeczytawszy fragment artykułu domyślała się czego może dotyczyć list Marty.
- Marta… - powiedziała cicho, kładąc jej rękę na ramieniu. Dostrzegła pojedynczą łzę płynącą po policzku dziewczyny. – Wszystko w porządku?
Pokręciła głową. Spojrzała na Lily, a ta zauważyła w jej oczach złość i żal wymieszane ze sobą. Następna łza spłynęła jej po policzku. Wytarła ją szybko i spuściła wzrok.
- Moja mama… uczestniczyła wczoraj w tej walce na Pokątnej – mówiła spokojnym głosem, jednak dłonie miała zaciśnięte w pięści. Po jej policzkach popłynęły kolejne łzy. – Żyje, na całe szczęście, ale… Jest w stanie śpiączki. Oberwała dość mocno… - przerwała żeby wziąć oddech. Głos zaczął jej drżeć. – oberwała Cruciatusem i… Nie wiadomo czy… Czy jeszcze się obudzi – szepnęła patrząc gdzieś w bok. Lily nie wiedziała co powiedzieć. Dziewczyna unikała jej spojrzenia. Po chwili wstała i wybiegła z Sali.
Lily usiadła. Jak to możliwe, że ludzi stać na wyrządzanie tak wielkiego zła? Spojrzała na stół nauczycielski i nie zauważyła przy nim nikogo. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że od rana nikogo przy nim nie było.
Czyli wiedzieli…
Bała się. Czuła, że cały jej uporządkowany świat powoli się wali. Teraz są rodzice jej przyjaciół, ale przecież kiedyś mogą to być jej przyjaciele, albo i jej rodzice. Przecież o takich właśnie im chodzi… O Mugoli.
Nagle oprzytomniała. Przypomniała sobie o Marcie. To jej przyjaciółka, musi ją wspierać… I nie zastanawiając się długo wybiegła za nią z Sali.


Dorcas wyjątkowo usiadła dzisiaj przy stole Gryfonów. Ithana jeszcze nie było, nie chciała więc się pchać do stołu Krukonów. Weszła do Sali, akurat w momencie, gdy Lily z niej wybiegała. Minęła ją, nawet na nią nie spojrzawszy. Meadowes zaskoczona obejrzała się za nią i wzruszywszy ramionami rozejrzała się po Sali. Coś było nie tak… To nagłe poruszenie wśród uczniów, szepty. Dostrzegła, że wiele osób płacze. Zaniepokojona podeszła do Ann, która właśnie czytała „Proroka Codziennego”. Mimowolnie spojrzała na Syriusza. Chłopak odwzajemnił jej spojrzenie. Dostrzegła w jego oczach błysk… żalu? Smutku? Po chwili chłopak spuścił wzrok i Meadowes nie była pewna, czy w ogóle coś widziała… Zerknęła na pozostałych Huncwotów. James, Remus i Peter pochylali się nad najnowszym wydaniem Proroka. Przerażona mina Glizdka i zmartwione miny pozostałych Huncwotów nie wróżyły nic dobrego. Dorcas dokonawszy tych szybkich obserwacji usiadła obok Ann i Susan.
- Co się stało? – spytała w końcu, gdy nikt nie zwrócił na niej większej uwagi.
Ann podniosła wzrok znad artykułu i dopiero teraz zauważyła przyjaciółkę. Oczy miała lekko nieobecne.
- Przeczytaj. – powiedziała, podając jej gazetę. Po chwili wzięła głęboki oddech, widząc samotny list, leżący na środku stołu, między nią, a Remusem. Sięgnęła po niego drżącą ręką.
- Remus… Remus, to do Ciebie – powiedziała cicho, spoglądając na imię i nazwisko adresata wypisane na kopercie. Chłopak utkwił spojrzenie w liście, jednak nie kwapił się, aby go przeczytać. James i Syriusz spojrzeli na niego ze współczuciem. Remus wziął głęboki oddech i sięgnął po kopertę trzymaną przez Ann.
Nie chciał jej otwierać. Nie tutaj, nie przy wszystkich. Czuł na sobie ich spojrzenia. Bał się co może tam przeczytać. Podniósł się niezdarnie od stołu.
- Wybaczcie, ale chcę to przeczytać sam – powiedział cicho i nie patrząc na nich ruszył w kierunku wyjścia z Sali. Nie wiedział dokąd iść. Przeszedł kilka korytarzy, i wszedł do jednej ze starych, dawno nie używanych sal lekcyjnych. Było to niewielkie pomieszczenie, zastawione pokrytymi kurzem stolikami. Remus zamknął za sobą drzwi i podszedł do parapetu. Jednym ruchem różdżki przemienił jedno z krzeseł w miękką poduszkę. Położył ją na parapecie i usiadł. Tak, to było jego miejsce, jego samotnia. Tu chował się, gdy chciał być sam. Wyjrzał przez okno. Jego spojrzenie padło na targaną wiatrem wierzbę bijącą. Po jego ciele przeszedł dreszcz. Otrząsnął się lekko i spojrzał na kopertę trzymaną w dłoniach. Drżącą ręką rozerwał papier…


* * *


Widział jak wybiegła z sali. Za przyjaciółką. Widział, że jest smutna i dobrze wiedział dlaczego. To wszystko była jego wina. Może nie dosłownie. To nie on zabił tych ludzi, to nie on osobiście uczynił całe to zło, jednak… Nie zrobił nic, aby je powstrzymać. Ba! Sam pomógł w przygotowaniach. Wiedział, że nie ma czego u niej szukać. Wiedział, że gdyby się dowiedziała kim się stał, jednym spojrzeniem zmieszałaby go z błotem. Jednak brakowało mu jej. Tego spojrzenia, śmiechu, rozmów mogących ciągnąć się w nieskończoność. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej…
Teraz był innym człowiekiem. Ona też była inna. Zmieniła się. Stała się śmielsza, wesoła, miała wielu przyjaciół. Może ona nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, ale obserwował ją. Tak często mijała go na korytarzach nawet go nie dostrzegając.
Jednak on też się zmienił. Nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo. Gdyby wiedziała kim się stał... Nie, nie był mordercą. Jeszcze. Wiedział, że to tylko kwestia czasu. Pozbył się wszelkich skrupułów. Teraz liczył się tylko On. Czarny Pan w końcu go zrozumiał i… potrzebował go. Jeszcze im pokaże. Tym wszystkim szlamom i zdrajcom. Jeszcze zobaczą wielkiego Severusa Snape’a i będą żałować, że się z niego nabijali.



* * *



            Obawiali się najgorszego. James spojrzał na Syriusza. Kiwnęli głowami i wyszli z Wielkiej Sali. Nie chcieli go szukać. Szanowali to, że chciał być sam. Będą z nim, gdy tylko będzie tego chciał. Teraz musieli iść gdzie indziej i chcieli to załatwić jak najszybciej. Czuli, że nie mogą tego tak zostawić. Peter wstał i podreptał szybko za nimi.
- Gdzie idziemy? – spytał, doganiając ich.
Odpowiedziała mu cisza. Każdy z nich był pogrążony we własnych myślach i pewnie nawet nie dosłyszeli pytania. Stanęli przed posągiem kamiennej chimery i do Petera doszło, dokąd się wybierają – do gabinetu Dyrektora.
James spojrzał niepewnie na Syriusza, jednak ten kiwnął zdecydowanie głową.
- Lukrecja. – powiedział spoglądając na posąg z lekkim przestrachem. Mieli nadzieję, że Dumbledore nie zmienił hasła. Na szczęście chimera odskoczyła na bok, ukazując wejście na solidne, dębowe schody. Bez chwili zastanowienia, nim ich ktoś powstrzyma weszli na nie i już po chwili stanęli przed wysokimi drzwiami. Syriusz zapukał w nie raz i drugi.
- Proszę. – Usłyszeli ciche zawołanie, po którym w końcu odważyli się nacisnąć klamkę. Glizdogon spojrzał przestraszony na swoich przyjaciół, zastanawiając się co tutaj robi.
Weszli do pokoju i stanęli oko w oko z wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, który patrzył na nich srogo. Za nim, w wygodnym fotelu siedział Albus Dumbledore i patrzył na Huncwotów z uprzejmym zainteresowaniem.
- Witam was chłopcy. W czym mogę wam pomóc?
Huncwoci spojrzeli po sobie.
- Panie profesorze, przyszliśmy w sprawie… tego ataku na Pokątną. Doszliśmy do wniosku, że…
- Cóż za impertynencja. – przerwał Jamesowi Fienas Nigellus, spoglądający z irytacją ze swego portretu nad biurkiem Dumbledore’a.
- Doszliśmy do wniosku, że nie pozwolimy ginąć naszym przyjaciołom, ani ich rodzinom. – dokończył Syriusz, nie bacząc na uwagę swego przodka. – Chcemy walczyć.
- Po tym co widzieliśmy w Hogsmeade, po tym jak dzisiaj wiele rodzin naszych przyjaciół ucierpiało, nie chcemy, żeby to przytrafiło się też innym. – James mówiąc te słowa, myślał o swoich rodzicach. – Chcemy pomóc.
Dumbledore patrzył na nich uważnie znad okularów połówek. Widać było, że usilnie się nad czymś zastanawia.
- Cóż chłopcy… - zaczął po chwili. – To bardzo szlachetne z waszej strony, ale…
- Uważam, że powinieneś im pozwolić. – wtrącił się mężczyzna, który do tej pory tylko się przysłuchiwał, stojąc w kącie.
- Alastorze. Są za młodzi.
- To chociaż daj im nadzieję, że będą walczyć. Takich ludzi potrzebujemy w Zakonie. Odważnych, walecznych.
- Wiem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale póki nie są pełnoletni, nie mogę im pozwolić.
- Ilu masz uczniów, którzy sami proszą się o walkę?
Dumbledore spojrzał w okno i głęboko się zamyślił.
- Zakon potrzebuje takich ludzi. Młodych i silnych. Myślę, że w tej szkole jest ich znacznie więcej… - Alastor spojrzał uważnie na Dumbledore’a, który pokiwał głową, na znak, że ma rację.
- Zakon? – spytał po cichu James, patrząc pytająco na mężczyzn. Spojrzeli na niego, jakby na moment zapomnieli, że Huncwoci nadal są w pomieszczeniu.
- Tak. Zakon Feniksa – zaczął Moody, spoglądając na Dumbledore’a, jakby się bał, że ten mu przerwie, jednak dyrektor tylko wyglądał cały czas przez okno. – Jest to tajna organizacja. Działamy dopiero kilka miesięcy i mamy niewielu członków. Walczymy z sługami Voldemorta… Staramy się powstrzymywać takie ataki, jaki miał miejsce na przykład wczoraj. Niestety, jest nas niewielu…
- My możemy się przyłączyć. Będziemy walczyć. – Syriusz z zapałem spojrzał na obu mężczyzn. James żywo pokiwał głową. Tylko Peter stał z tyłu, z lekko wystraszoną miną.
Dumbledore westchnął i spojrzał na chłopców.
- Ostatnio, gdy byliście tu u mnie powiedziałem wam, że jest pewna organizacja, która działa.. Jednakże… - spojrzał srogo na Jamesa, który już chciał mu przerwać. – Członkowie muszą być pełnoletni. Dopóki nie ukończycie siedemnastu lat nie możecie używać czarów poza szkołą, tak więc w jakiejkolwiek walce będziecie nieprzydatni, wręcz będziecie przeszkadzać, bo trzeba będzie was ochraniać.
- Tu się zgadzam – odezwał się Alastor.
- O ile wiem, na przełomie pół roku ukończycie siedemnaście lat. – Dumbledore spojrzał na nich. – Przez ten czas, niestety, nie możecie nam pomóc, w inny sposób jak tylko… przykładając się do nauki. Zaklęć, eliksirów i wszystkich innych przedmiotów, które później mogą wam się przydać. Nie mogę wam obiecać, że będziecie mogli walczyć, będąc uczniami, być może dopiero po skończeniu szkoły. Ale bądźcie gotowi.
- Stała czujność – mruknął Alastor.
James i Syriusz spojrzeli po sobie i kiwnęli głowami.
- Będziemy się uczyć, tak aby później być przydatnymi – powiedział Syriusz. James pokiwał stanowczo głową, a Peter tylko mruknął coś pod nosem. Alastor Moody spojrzał na nich z lekkim uśmiechem.
- Zapamiętamy to – powiedział do nich. – I nikomu ani słowa. Przyjrzyjcie się swoim przyjaciołom, kto mógłby nam pomóc, ale pamiętajcie: nikomu ani słowa.
Huncwoci opuścili gabinet dyrektora, a Alastor spojrzał z uśmiechem na Dumbledore’a.
- Jakbym widział siebie - powiedział, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Ci dwaj jeszcze się nam przydadzą. Tylko ten mały i chuderlawy mnie niepokoi.
- Też będzie walczył. Pewnie stać go na więcej niż widać na pierwszy rzut oka.



* * *



            Ręce mu drżały. Kartka upadła na ziemię. Poczuł jak coś mokrego spływa mu po policzkach. Podniósł dłoń do twarzy. To były łzy. Płakał. Nie spodziewał się, że… Nie, to było nie do pomyślenia. Oparł się o ścianę i ukrył twarz w dłoniach. Łzy płynęły, a on nawet nie próbował ich powstrzymać.
To nie może być prawda.
Zerwał się na równe nogi. Dumbledore. Musi do niego iść. On na pewno już wie. Wiedziałby gdyby to była prawda, a on wciąż wierzył, że może to po prostu głupi kawał. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że… Nie, nie, na pewno nie.
Otarł łzy i wyszedł z klasy, skierował swoje kroki prosto do gabinetu dyrektora.
Nie chciał uwierzyć, że jego ojciec nie żyje.



* * *


            Niewielka, czarna sowa zapukała w okno. Stary mężczyzna uniósł dłoń, aby przerwać swojemu rozmówcy, po czym wstał i podszedł do okna. Miał nadzieję, że to nie kolejne złe wieści. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny dostał ich tyle, że zaczynało go to naprawdę martwić.
Ptak nastroszył z godnością pióra i wyleciał przez okno, gdy tylko mężczyzna odwiązał list. Usiadł w fotelu, śledzony uważnym spojrzeniem swojego towarzysza. Rozerwał kopertę i zagłębił się w treść listu. Niestety, było tak jak się spodziewał. Kolejne złe wieści… Będzie musiał posłać tego chłopca do domu.
- Następna śmierć? – spytał z napięciem jego towarzysz.
- Niestety. – Albus Dumbledore pokręcił głową. – Żal mi tego chłopca. I bez tego ma ciężkie życie…
Przerwał słysząc pukanie do drzwi, które po chwili otwarły się gwałtownie. Dyrektor spojrzał ze smutkiem na stojącego w nich ucznia i zaprosił go gestem dłoni do środka.
- Wejdź Remusie.
Chłopak wszedł i spojrzał zmieszany na mężczyznę siedzącego w jednym z foteli. Moody śledził go uważnym spojrzeniem.
- Panie profesorze, przyszedłem tu, żeby się upewnić czy…Czy to prawda, że mój ojciec zginął na Pokątnej – powiedział lekko drżącym głosem, jednak jego oczy twardo wpatrywały się w Dumbledore’a. Starzec westchnął cicho i spojrzał na niego ze współczuciem. Z jego błękitnych oczu zniknęły wszelkie wesołe błyski.
- Usiądź Remusie – powiedział w końcu. Chłopak niepewnie zajął jedno z wolnych krzeseł. – Widzisz… - zaczął znów dyrektor po chwili. – Właśnie miałem po ciebie kogoś posłać. Bardzo mi przykro, Remusie. Twój ojciec nie żyje. To naprawdę wielkie nieszczęście, że był akurat na Pokątnej w czasie ataku… Nawet nie wiesz jak ci współczuję. – Spojrzał na chłopaka ze smutkiem.
Lupin nie odpowiedział. Nie był w stanie. Poczuł jak pod powiekami zbierają mu się łzy, jednak nie chciał płakać. Musiał coś zrobić. Nie pozwoli tym, którzy zabili jego ojca chodzić swobodnie po tym świecie.
- Remusie - zawołał go cicho Dumbledore.
Lupin zacisnął pięści i spojrzał na dyrektora z ogniem w oczach. Jeszcze nigdy nie był niczego tak pewien. Jeszcze nigdy nie czuł takiej bezsilnej złości.
- Chcę walczyć. Pomszczę śmierć ojca, choćby kosztem własnego życia. Nie pozwolę… nie pozwolę… - Jego głos zaczynał się łamać. – Żeby Ci mordercy chodzili bezkarnie. – Pojedyncza łza spłynęła mu po policzku, jednak on szybko ją otarł.
Dumbledore spojrzał na niego smutno. Czuł na sobie ostre, wyczekujące spojrzenie Alastora.
Lupin opuścił głowę, a w jego głowie panował chaos. Wciąż czuł łzy pod powiekami, oczy go piekły. Chciał wykrzyczeć Dumbledore’owi w twarz, że on nie rozumie tego co on czuje. Czuł, że wszystko wali mu się na głowę i nie wiedział co z tym zrobić.
Otarł kolejne łzy.
- Remusie, teraz udasz się do domu. Do twojej mamy. Ona czeka na ciebie i bardzo cię teraz potrzebuje, chyba o tym wiesz – powiedział spokojnie dyrektor, szukając czegoś w biurku. W końcu wyciągnął puste pudełko po cytrynowych dropsach, machnął nad nim różdżką i podał Remusowi. – To jest świstoklik. Zabierze cię prosto do domu. Zawiadomię twoich przyjaciół. I… Remusie. Widziałem, że próbowałeś nie płakać, jednak pamiętaj, nie bój się tego. Nie świadczy to o słabości, tylko o miłości, jaką żywiłeś do ojca. – Uśmiechnął się do niego lekko.
Remus pokiwał głową.
- Poślemy Twoje rzeczy osobno. No to na trzy – powiedział dyrektor, patrząc na niego uważnie. – Raz, dwa… trzy.

Ledwo dyrektor wypowiedział słowo „trzy” Remus poczuł lekkie szarpnięcie w okolicach pępka, zamknął oczy i dał ponieść się staremu pudełku po cytrynowych dropsach prosto do domu.

1 komentarz:

  1. Piękna historia (chlip, chlip) Tylko dlaczego oni oboje muszą tak cierpieć :'(

    OdpowiedzUsuń

Użytkowników bez konta Google proszę o wybór z listy "komentarz jako" pola "Nazwa/Adres URL" i w polu nazwa podanie nicka. Jest łatwiej, gdy wiadomo, kto jest kim.