Wbił
dłonie głęboko w kieszenie. Był późny, listopadowy wieczór i
postawiony wysoko kołnierz szarego, podniszczonego płaszcza nie
ochraniał go zbytnio przed wiatrem, który bezlitośnie wdzierał
się przez najdrobniejsze szczeliny w jego ubraniu. Z posępną miną
przemierzał wybrukowane alejki, a otaczająca go ciemność nocy
zdawała się zakleszczać wokół niego długie, lodowate palce,
przyprawiając go o lekkie drżenie. Dostrzegł mgłę, która
podstępnie czaiła się tuż przy ziemi, jakby tylko czekając na
odpowiedni moment, aby się unieść i spowić wszystko w upiornej
szarości. Stare i popękane nagrobki cmentarza, z wypisanymi na
kamiennych tablicach nazwiskami ludzi, których dawno nikt już nie
pamiętał, tylko nadawały grozy temu miejscu. Zapomniane mogiły,
niektóre tylko zaklęciami podtrzymywane przed zapadnięciem się w
podmokłą glebę, odznaczały się upiornie na tle ciemności nocy,
otoczone mgłą, która nieustannie, choć powoli unosiła się ku
górze. Wiekowe drzewa, których korzenie dawno przeryły już
ścieżki i stanowiły niebezpieczne pułapki dla nieostrożnych
przechodniów, zdawały się szeptać coś między sobą szeleszcząc
i pojękując.
W
końcu dotarł do celu. W jego nozdrza uderzył zapach świeżych
lilii, które zalegały na grobie jego ojca od dwóch dni. Zerknął
na księżyc, który niewinnie wyglądał zza chmur i przez który
nie mógł być na pogrzebie ojca, albowiem pełnia i przemiana w
wilkołaka skutecznie mu to uniemożliwiły. Przykucnął i spojrzał
na imię i nazwisko swego ojca wypisane na nagrobnej płycie, tuż
nad imionami jego babci. Poczuł jak pod powiekami zbierają mu się
łzy, którym pozwolił swobodnie popłynąć po swoich policzkach.
Zamknął oczy i przywołał w pamięci obraz ojca. Jego uśmiechniętą
twarz, liczne zmarszczki, okalające zmęczone oczy. Tubalny, wesoły
głos. Wpatrywał się w jego imię, które teraz zdawało się tak
obce, tak dalekie…
*
* *
Pokój
wspólny był tego wieczoru niezwykle cichy. Gryfoni wciąż nie
mogli pogodzić się z ogromem nieszczęścia, jaki w jednej chwili
spadł na nich i na ich przyjaciół. Czasami słychać było cichy,
nienaturalny śmiech, który milkł od razu, przytłoczony ciszą i
smutkiem zalegającymi ciężko w powietrzu.
Wiele
foteli stało pustych, wielu ludzi było w domach, pielęgnując,
bądź żegnając na zawsze swych krewnych i przyjaciół.
Huncwoci
siedzieli przy kominku wraz z Ann i Susan. Żadne z nich się nie
odzywało, każde pogrążone we własnych, niewesołych
rozmyślaniach.
James
wpatrywał się smętnie w kominek, myśląc o Remusie i jego ojcu.
Dobrze znał Bernarda Lupina, nieraz gdy bywał w niewielkim domku
przyjaciela, jego ojciec wróciwszy z pracy, zawsze chętnie
rozmawiał z chłopcami, żartował. Huncwoci darzyli go wielką
sympatią i dobrze wiedzieli jak bardzo Lunatyk związany był ze
swoim ojcem. Oparł głowę o zagłówek fotela, próbując sobie
wyobrazić, jak on by się czuł, gdyby jego ojciec… Wyrzucił
prędko tę myśl z głowy.
*
* *
Mały
chłopiec przebiegł ze śmiechem przez ulicę. Dzień powoli chylił
się ku zachodowi nad krętą, zadbaną uliczką, a okna niewielkich,
ubogich domów skrzyły się w blasku zachodzącego słońca.
Mężczyzna o dobrotliwej, zmęczonej twarzy wychylał się przez
płot ze swego ogrodu i patrzył za biegnącym chłopcem.
-
Remusie! – zawołał za nim, gdy zauważył, że jego syn, kieruje
się w stronę lasu. – Wróć do domu przed zmrokiem!
Zaniepokojony
brakiem reakcji ze strony chłopca, zerknął z niepokojem na słońce,
które coraz szybciej niknęło za horyzontem. Czym prędzej ruszył
w stronę domu.
-
Gdzie Remus? – spytała drobna kobieta, przerywając mieszanie w
ogromnym kotle i patrząc uważnie na męża. – Chyba nie
wypuściłeś go samego o tej porze? Wiesz, że dzisiaj pełnia?
Słyszałeś co mówiła panna Werwick? – powiedziała ostro.
Mężczyzna
spojrzał na nią uważnie.
-
Wierzysz w to, co ona opowiada? – spytał, a w jego głosie słychać
było lekko wyczuwalną nutkę ironii.
-
Zazwyczaj nie, ale czytam gazety, Bernie. Poza tym, coraz częściej
ludziom znikają nie tylko kury, ale również krowy, czy świnie.
Zniszczone ogrodzenia. Gdyby coś się stało naszemu synowi… -
powiedziała, a głos jej lekko zadrżał.
Remus
był ich jedynym dzieckiem, o które bardzo długo się starali. A że
nie mogli mieć więcej dzieci, Remus stał się ich oczkiem w
głowie.
Mężczyzna
zbladł, wyjrzał przez okno i przerażony stwierdził, że noc już
niemal zapadła, a księżyc w pełni wyłaniał się powoli zza
chmur. Sprawdził różdżkę w kieszeni i prędko wyszedł na
podwórko, śledzony zaniepokojonym spojrzeniem żony.
Ruszył
w stronę zakrętu, za którym ostatnio widział syna. Jego serce
waliło jak oszalałe. Nie bacząc na wszelkie zasady, wyciągnął
różdżkę przed siebie i podążył ścieżką niknącą w
ciemności lasu…
*
* *
Drzwi
dormitorium zaskrzypiały cicho, gdy ciemnowłosa dziewczyna
nacisnęła lekko klamkę i weszła do sypialni. W ciemnym pokoju
dostrzegła drobną postać, kulącą się na jednym z łóżek.
-
Lumos – mruknęła,
machając różdżką i pokój wypełnił się nikłym blaskiem. –
Lily… - powiedziała cicho, patrząc na przyjaciółkę siedzącą
z kolanami podciągniętymi pod brodą na jednej z poduszek.
Dziewczyna tępym wzrokiem wpatrywała się w okno. Dorcas podeszła
do niej i usiadła obok. Ruda ocknęła się z zamyślenia i
spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na Meadowes.
-
Dorcas, cześć – powiedziała, a dziewczyna dostrzegła w jej
oczach ogromny smutek. Lily oparła głowę na jej ramieniu, jakby
całkowicie zapominając o ostatnich tygodniach wzajemnej ignorancji.
– Uwierzysz, że ojciec Remusa nie żyje? Bywałam u nich w domu,
znałam go. Był takim miłym mężczyzną, takim dobrym ojcem. Tak
żal mi Remusa… Och, gdy pomyślę, że i moich rodziców mogłoby
to spotkać – powiedziała, a głos jej zadrżał. Dorcas
pogładziła ją po włosach.
-
Wiem Lily, wiem… Dlatego, musimy to jakoś powstrzymać. Nie możemy
pozwolić, żeby to dalej się działo, a przede wszystkim… Musimy
trzymać się razem.
-
Wiem, Dorcas. – Lily odsunęła się od niej i usiadła prosto,
jakby przypominając sobie o tym murze nieporozumień, który tak
bardzo je od siebie oddzielił. Spoglądały na siebie przez chwilę
w milczeniu, wspominając ostatnie tygodnie.
-
Przepraszam cię, Lily – wypaliła w końcu Dorcas. – Zapomniałam
o was wszystkich, ignorowałam cię, tak mi wstyd… Przyjaciółki
tak się nie zachowują – powiedziała w końcu, spuszczając
wzrok.
-
Ja też cię przepraszam. – Evans zerknęła na przyjaciółkę. –
Nie byłam wcale lepsza. Też cię ignorowałam, nie rozmawiałam z
tobą. Nie byłam dobrą przyjaciółką przez ten ostatni czas –
powiedziała, a w jej głosie słychać było poczucie winy.
Dziewczyny spojrzały na siebie niepewnie i już po chwili padły
sobie w ramiona, płacząc i śmiejąc się na przemian.
*
* *
Remus
machnął patykiem, udając, że właśnie powalił na ziemię
jednego z przeciwników i zaśmiał się tryumfalnie. Skoczył na
pień jednego z leżących nieopodal drzew i spojrzał wokół siebie
władczym wzrokiem, jak król patrzący na swoje włości. Zimny
wiatr zawiał go od tyłu, przynosząc dziwny zapach zgnilizny i
chłopiec wrócił do rzeczywistości, oglądając się z
przestrachem za siebie. Utkwił wzrok w najbliższym krzewie, który
poruszał się lekko, jakby trącony przez kogoś. Chłopiec,
wystraszony, zeskoczył na ziemię. Całkowicie zapomniał o upływie
czasu. Spojrzał na niebo, które już dawno powlekło się granatem.
Dostrzegł księżyc w pełni, jaśniejący nad wysokimi drzewami i
zadrżał, nękany złym przeczuciem. Rozejrzał się czujnie
dookoła, czując na sobie czyjś wzrok. Zdawało mu się, że
dostrzegł parę żółtych, świecących oczu między drzewami,
jednak gdy mrugnął już ich nie było. Przestraszony ruszył
biegiem w drogę powrotną. Zdawało mu się, że wiatr woła jego
imię. Przyspieszył. Nagle zamarł, gdy do jego uszu dobiegło
gardłowe warczenie. Przestraszony dostrzegł tę samą co wcześniej
parę żółtych, świecących oczu, po przeciwległej stronie
ścieżki. Zlękniony cofnął się o kilka kroków, gdy nagle
zamarł, widząc przed sobą przerażające stworzenie, wyłaniające
się z mroku.
Był
to straszny, mrożący krew w żyłach widok. Bestia, stojąca
naprzeciw chłopca, wyglądem przypominała wyrośniętego wilka.
Jakby tego było mało, potwór stał na dwóch nogach, wzrostem
niemalże dwukrotnie przewyższając normalnego człowieka. Żółte
ślepia utkwił w przerażonej twarzy chłopca. Z jego otwartego
pyska wystawała para odrażających, żółtych kłów, z których
ślina skapywała na ziemię. Z gardła dobywał się groźny warkot.
Remus stał nieruchomo, nie mogąc oderwać wzroku od stworzenia, gdy
nagle bestia przysiadła na tylnych łapach, zawyła głośno i
rzuciła się na chłopca. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund.
Młody Lupin uchylił się w ostatniej chwili, jednak potwór nie
odpuścił. Natychmiast zawrócił i skoczył, celując najwyraźniej
w szyję, jednak chłopiec odskoczył i kły wilkołaka wbiły się w
ramię chłopca. Remus z krzykiem upadł na ziemię, z krwiożerczą
bestią uczepioną jego ramienia. Próbował się wyrwać, lecz tym
tylko pogarszał swoją sytuację. Zęby potwora coraz bardziej
raniły jego rękę.
Nagle
zwierzę odskoczyło gwałtownie od chłopca, warcząc groźnie.
Czerwony promień pomknął w jego kierunku, za nim kolejny. Wilkołak
cofał się krok po kroku, wpatrując się w stojącego przed nim
człowieka. Bernard Lupin mierzył różdżką w bestię i ciskał w
nią wszelkie znane mu zaklęcia. Po chwili pomarańczowy promień
pomknął w stronę wilkołaka, godząc go w brzuch. Bestia zawyła
głucho. Gdy po raz kolejny zaklęcie trafiło ją w pierś,
zatoczyła się żałośnie i uciekła między drzewa. Mężczyzna
wiedząc, że ma niewiele czasu, rzucił się w stronę swojego syna.
Spojrzał na jego poszarpane ramię i zakrwawiony obojczyk. Chwycił
go prędko, lecz delikatnie w ramiona i obróciwszy się w miejscu
znikł z cichym trzaskiem. Jedynie plamy krwi, szybko wsiąkające w
ziemię, były oznakami tego, co się tam przed chwilą wydarzyło.
*
* *
Remus
stał nad grobem swego ojca, przywołując w pamięci zamazane
wspomnienia dzieciństwa już po ugryzieniu. Pamiętał jak tata
opiekował się nim, siedząc przy nim wraz z matką dniami i nocami.
Jak do nocy czytywał mu „Baśnie barda Beedle’a”. Teraz, gdy
był starszy doceniał to jeszcze bardziej. Wiedział, że jego
ojciec ciężko pracował, jednak potrafił do rana siedzieć przy
jego łóżku, opowiadając mu przeróżne historie. Oparł się o
murek, stojący obok grobu i zamyślił się. Bał się wracać do
domu. Bał się, że nie będzie wiedział co powiedzieć swojej
mamie, która co chwilę chlipała w chusteczkę. Remus wiedział,
jak bardzo jego matka kochała swego męża i widział jak przeżywa
teraz tę stratę. Chciał jej pomóc jednak bał się, że nie
będzie wiedział jak. Rzucił ostatnie spojrzenie na nagrobek i
ruszył w drogę powrotną do domu. Mgła otaczała go zewsząd,
jednak on parł niestrudzenie naprzód.
Gdy
wszedł do niewielkiego, zadbanego domku, uderzyła go ta cisza, tak
kiedyś rzadka w ich rodzinie. Teraz zdawała się zalegać w każdym
kącie niewielkiego mieszkania, jak ciężki kurz. Remus przeszedł
obok swego podniszczonego plecaka, który już czekał obok drzwi, aż
następnego ranka chłopak zarzuci go na plecy i wyruszy z powrotem
do szkoły. Wszedł do kuchni i dostrzegł matkę, stojącą przy
oknie. Odwróciła się do niego i Remus zauważył jej
zaczerwienione oczy.
-
Martwiłam się o ciebie – powiedziała cicho z troską w głosie.
Remus
spuścił wzrok.
-
Przepraszam, ale… chciałem się z nim… pożegnać – powiedział
cicho. Kobieta odwróciła spojrzenie, kryjąc łzy, które na nowo
zalśniły w jej oczach.
-
Rozumiem… On bardzo cię kochał. Zawsze. Nigdy sobie nie wybaczył,
że puścił cię wtedy samego. Że nie zawrócił cię wtedy do domu
– powiedziała, a głos jej drżał. Odwróciła się do okna.
Remus dostrzegł jak ukradkiem ociera policzki. Podszedł do niej i
objął ją niezdarnie. Kobieta wtuliła się w niego, mocząc od łez
jego sweter.
-
Oboje nas bardzo kochał – powiedział cicho. – I mnie też go
bardzo brakuje, ale nadal mamy siebie. Kocham cię, mamo –
powiedział tuląc się do niej tak, jak zawsze gdy był jeszcze
małym chłopcem i budził się w nocy nękany złym snem.
-
Też cię kocham, Remusie. Zawsze będę – powiedziała, całując
go w czoło. Chłopak dotknął policzków i ze zdziwieniem
stwierdził, że również płacze. Usiadł ciężko na krześle i
spojrzał na swoją matkę robiącą herbatę i ocierającą
ukradkiem pojedyncze łzy, które od czasu do czasu spływały po jej
bladych policzkach. Zawsze pijali herbatę w smutne wieczory, bo, jak
mawiał jego ojciec: „Nie ma nic bardziej uspokajającego, niż
słodka, gorąca herbata w ulubionym kubku.”
Remus
uśmiechnął się, przypominając sobie zabawną minę ojca zawsze,
gdy wypowiadał te słowa
*
* *
Ogień
trzaskający w kominku rozjaśniał mrok Pokoju Wspólnego. Zegar już
dawno wybił drugą w nocy. Lily i Syriusz siedzieli w pokoju
wspólnym, rozmawiając przyciszonymi głosami. Godzinę wcześniej
chłopak natknął się na nią wracając z nocnej przechadzki po
zamku. Dziewczyna siedziała samotnie przy kominku.
-
Nie potrafię zasnąć – odparła, gdy zapytał się co robi w
pokoju o tak późnej porze.
-
To podobnie jak ja. - Usiadł ciężko w fotelu obok. - Myślałem,
że spacer pomoże mi trochę się uspokoić, ale niewiele to
pomogło.
-
Ostatnie dni były ciężkie.
Syriusz
kiwnął głową.
-
Nie mogę powstrzymać myśli o Remusie. Ciągle zastanawiam się jak
ja zareagowałabym na taki list. A tego najbardziej się boję.
Przecież moi rodzice to mugole, nawet nie potrafiliby się obronić.
-
Słyszałem o mugolskich broniach dalekiego zasięgu. Ponoć mają
całkiem niezłą skuteczność.
-
To prawda. Ale moi rodzice raczej nie są z gatunku tych, co
posługiwaliby się bronią. A twoi rodzice? Nie martwisz się o
nich?
Syriusz
zaśmiał się gorzko.
-
O nich się nie martwię. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się,
że żarliwie popierają to, co się dzieje.
Lily
zachłysnęła się powietrzem.
-
Jak to?
-
Moja rodzina jest inna niż ja, o czym chyba wiesz. Mamy inne
poglądy, inaczej postrzegamy ludzi. Dla nich ludźmi wartymi swego
miana są tylko i wyłącznie członkowie rodów czystej krwi. –
Syriusz prychnął. – Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, kto
kim jest z pochodzenia. Nie wiem czy wiesz, ale w te wakacje uciekłem
z domu. To znaczy, wyprowadziłem się. – na jego twarzy pojawił
się pogardliwy uśmiech.
-
Ale dokąd? – Lily patrzyła na niego zaskoczona.
-
Do Jamesa. – na twarzy młodego Blacka pojawił się jeszcze
szerszy uśmiech. Lily patrzyła na niego szczerze zdumiona.
-
Nie wiedziałam… A jego rodzice…?
-
To oni mi to w sumie zaproponowali. Nie myśl, że przyszedłem sobie
do domu Jamesa i jego rodziców, z oświadczeniem, że od dziś
mieszkam z nimi. – Uśmiechnął się łobuzersko. – Chociaż
gdyby Rogacz mieszkał sam, pewnie nie miał by wiele do gadania… -
mrugnął do niej okiem, na co Lily parsknęła cichym śmiechem. –
Jednak nie o tym mieliśmy rozmawiać.
Uśmiech
zamarł na ustach dziewczyny. Powróciło napięcie.
Syriusz
westchnął.
-
Na czym to ja… Ach, tak, wyprowadziłem się. Dlaczego? Cóż Lily,
od najmłodszych lat byłem wychowywany w duchu wyższości czystej
krwi. Będąc małym brzdącem nie zdawałem sobie do końca sprawy z
tego jak te poglądy są niewłaściwe. Sądziłem, że wszystko jest
tak jak powinno, a może to dlatego, że nie miałem styczności z
ludźmi spoza czarodziejskich rodzin takich jak nasza? Nie wiem. W
każdym razie, z wiekiem zacząłem dostrzegać niewłaściwość
tych poglądów. W mojej rodzinie było kilkoro ludzi o właściwych
poglądach, niestety, nie widywałem ich często. Moi rodzice
widzieli co się ze mną dzieje i nie pochwalali tego. Widzieli, że
zadaję trudne pytania, że jestem o wiele zbyt tolerancyjny do
Mugoli, że… Że zaprzyjaźniłem się z jednym z nich. – smutny
uśmiech pojawił się na twarzy Syriusza. Zamilkł na chwilę,
pogrążając się we wspomnieniach dawno minionego dzieciństwa.
Lily patrzyła na niego ze współczuciem.
-
Miałem kilka lat, gdy na podwórku, niedaleko mojego domu spotkałem
chłopca, mugola. Byłem dzieckiem. Zapomniałem o przestrogach
rodziców, gdy tylko jego piłka poturlała się w moją stronę.
Bawiliśmy się cały dzień i wtedy zrozumiałem, że mugole wcale
nie są gorsi. Zrozumiałem, że są normalni, jak ty i ja, jak każdy
z mojej rodziny, i że nie są bezrozumnymi głupolami, jak to
próbowali mi wmówić moi rodzice.
Z
ust Lily wyrwał się okrzyk oburzenia. Syriusz spojrzał na nią
ponuro.
-
Nie chciałabyś słyszeć co jeszcze o nich mówili… Przez dłuższy
czas udawało mi się utrzymywać tę znajomość w tajemnicy.
Wiedziałem, że gdyby rodzice się dowiedzieli, zabroniliby mi się
z nim spotykać, a tego nie chciałem. Miałem wtedy osiem lat.
Niestety… Pewnego dnia, moja kuzynka Bellatrix nas zobaczyła i
wszystko się wydało. Nigdy nie widziałem matki tak wściekłej.
Wtedy widziałem Boba po raz ostatni. Później jakby on i jego
rodzina wyparowali. – Syriusz pokręcił głową. – Jednak od
tamtego czasu byłem już pewien tego, że poglądy mojej rodziny są
złe, a moi rodzice, widząc co się ze mną dzieje, próbowali mnie
zmienić, jednak ja byłem uparty. Chcieli, żebym był jak Regulus.
– głos młodego Blacka stwardniał, gdy wymawiał imię brata. –
On zawsze był najlepszy, najukochańszy… Był takim Blackiem,
jakiego chcieli rodzice. – w jego głosie słychać było
pobrzmiewającą gorycz. Dopiero teraz Lily zobaczyła prawdziwe
oblicze Blacka. Zrozumiała, że wieczne żarty i popisywanie, to
tylko maska, chęć wzbudzenia zainteresowania i uznania, których w
dzieciństwie doznał tak niewiele, ze strony ludzi, którzy powinni
go kochać najbardziej na świecie.
Gdy
skończyli rozmawiać dochodziła czwarta. Syriusz podniósł się
niechętnie z fotela.
-
Myślę, że pora na sen. Za trzy godziny mam trening. James mnie
zabije jeśli będę nieprzytomny. A raczej na pewno będę.
-
Idźmy spać więc – uśmiechnęła się do niego. - Syriuszu –
zawołała go jeszcze. - Miałam o tobie błędne mniemanie.
Chłopak
uśmiechnął się na te słowa.
-
Ty też nie jesteś taka najgorsza, Evans. Widzisz, my to nie tylko
żarty i żarty. Powinnaś o tym pamiętać, także jeśli chodzi o
Jamesa. - Lily uśmiechnęła się lekko. - Dobranoc.
-
Dobranoc.
*
* *
-
Syriuszu, wstawaj! Czas na trening. – James stanął nad nim,
zakładając ręce na biodra.
Ten
tylko mruknął coś niezrozumiale w odpowiedzi i przykrył głowę
kołdrą.
-
Łapa... - James odkrył głowę Syriusza.
Zero
reakcji.
-
Syriuszu Black, jako twój kapitan każę ci wstać – powiedział
władczym tonem, zrywając kołdrę z przyjaciela.
-
Zamknij się James… - mruknął Remus ze swojego łóżka. – My
tu próbujemy spać.
-
Przepraszam, Remus.
Potter
zdesperowany chwycił różdżkę i stanął nad Blackiem.
-
Skoro nie mam innego wyjścia… - powiedział i machnął różdżką
zamaszyście. Syriusz z rykiem poderwał się z łóżka. W końcu
nic tak nie budzi jak lodowata woda.
-
Na gacie Smarka, co ty wyprawiasz?! – Syriusz spojrzał wściekły
na Jamesa i jego różdżkę. - Dlaczego mnie budzisz?
-
Trening – odparł James szczerząc zęby. – Ubieraj się, zaraz
zaczynamy.
-
Zwariowałeś – jęknął Syriusz i zaczął się ubierać. Czekał
go ciężki dzień.
>> Następny rozdział >>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Użytkowników bez konta Google proszę o wybór z listy "komentarz jako" pola "Nazwa/Adres URL" i w polu nazwa podanie nicka. Jest łatwiej, gdy wiadomo, kto jest kim.