„ Lipiec
1976
Czym
jest odwaga? Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że kiedyś zostanę
posłana z misją dla Zakonu wyśmiałabym go. Nigdy nie byłam
specjalnie odważna, nigdy nie pchałam się na pierwszy plan. Nigdy
nie ryzykowałam życia, swojego i najbliższej mi osoby – tak jak
teraz.
Gdy
w siódmej klasie razem z Robertem zostaliśmy wezwani do gabinetu
dyrektora wystraszyłam się. Byłam pewna, że do jego uszu doszły
moje głośne pomstowania na te wszystkie ataki, o których tak
głośno było w prasie. Byłam głupia, nie kryłam się ze swoją
wrogością i niechęcią. Nie kryłam się z tym, że chciałabym
coś z tym zrobić, ale zwyczajnie nie mam szansy. Nie sądziłam
jednak, że ktokolwiek potraktuje mnie poważnie. Dumbledore
potraktował.
Wezwał
nas oboje, pewnego zimnego, październikowego wieczoru. Oboje byliśmy
bardzo zaskoczeni, ale i wystraszeni – wszyscy wiedzieli, że
Robert, jako mój chłopak, z gruntu podzielał moje zdanie. Baliśmy
się pogadanki dyrektora o nienawiści propagowanej przez nas wśród
uczniów i innych tego typu głupstwach. Jak wielkie było nasze
zdumienie, gdy wszedłszy do jego gabinetu, zostaliśmy powitani
miłym uśmiechem.
-
Usiądźcie proszę.
Zachęcający
gest dyrektora i miły uśmiech całkowicie zbiły nas z tropu. Nie
mieliśmy zielonego pojęcia o co chodzi. Oboje nie byliśmy żadnymi
wybitnymi osobistościami, dobrymi uczniami, czy chociażby graczami
Quidditcha, żeby zasługiwać na odwiedziny w gabinecie dyrektora.
Nie pozostawało nam nic innego jak czekać, aż ten sam wyjawi nam
cel tego spotkania.
-
Doszły mnie słuchy na temat waszego zdania o atakach na Mugoli.
Wymieniliśmy
spojrzenia. No tak, chyba naprawdę o to chodziło. Przygotowałam
się na najgorsze.
-
Herbaty?
To
pytanie całkiem zbiło mnie z tropu. Kiwnęliśmy tylko głowami,
nie potrafiąc wypowiedzieć słowa.
Dyrektor
machnął różdżką, a na stole zmaterializowały się trzy
filiżanki w srebrne kwiaty i dzbanek. Dyrektor nalał herbaty i
podał nam po filiżance, wciąż miło się uśmiechając. Nie
wiedzieliśmy jak się zachować.
-
Dlaczego nas pan wezwał, dyrektorze?
Dumbledore
spojrzał na nas znad okularów połówek i uśmiechnął się lekko.
-
Chciałem wam coś zaproponować…
Tak
zaczęła się nasza przygoda z Zakonem. W czasie ostatniego roku w
Hogwarcie nie wyglądało to najlepiej z naszej strony, ponieważ
przygotowania do końcowych egzaminów zabierały nam sporą część
wolnego czasu, jednak i tak, każdą wolną chwilę poświęcaliśmy
Zakonowi. Z początku w lekką konsternację wprawiła nas wiadomość
o nauczycielach działających w Zakonnie, jednak była to kwestia
przyzwyczajenia. Większość weekendów spędzanych w Hogsmeade
zaczynała się od spotkania w Gospodzie Pod Świńskim Łbem, gdzie
Dumbledore wynajmował pojedynczy pokój, w którym odbywały się
zebrania. Ponoć właściciel baru był bratem Dumbledore’a, co po
spotkaniu ich obu razem mogłam potwierdzić. Byli do siebie w pewien
sposób podobni, jednak to napięcie jakie między nimi wyczułam i
swego rodzaju wrogość nie miała w sobie nic z braterskiej miłości.
Nigdy jednak nie dane było mi się dowiedzieć o co im poszło.
Nasza
działalność w Zakonie ograniczała się do pojedynczych wypadów
śledczych w miejsca, gdzie spodziewaliśmy się spotkać
Śmierciożerców, jednak rzadko udawało nam się czegokolwiek
dowiedzieć. Wciąż było nas stanowczo za mało, ale Dumbledore
kategorycznie odmawiał przyjmowania młodszych uczniów do Zakonu –
uważał to za zbyt niebezpieczne i patrząc z perspektywy czasu,
zgadzam się z nim w zupełności.
Patrząc
nieraz na młodszych uczniów widzę, jak dziecinni byliśmy. Nawet
wielu siódmoklasistów nie jest dość dojrzałych, aby wstąpić do
Zakonu – dla nich byłaby to zabawa. Dla nas – walka o życie i
lepszy świat.
Kolejne
miesiące nauki w Hogwarcie mijały nam dobrze. Nauczyciele buntowali
się przeciwko dawaniu uczniom wielu misji, z obawy przed zawaleniem
egzaminów – sądzili, że jest dość doświadczonych członków w
Zakonie, aby tyle zadań powierzać młodym.
W
Zakonie był tylko jeden mężczyzna, który zawsze wspierał nas w
staraniach o udział w poważnych misjach. Nazywał się Alastor
Moody.
Alastor
jest dziwnym człowiekiem o bardzo specyficznym poczuciu humoru.
Słynie z tego, z jaką łatwością przychodzi mu tropienie
Śmierciożerców, a większość akcji pod jego przywództwem
przeważnie kończy się sukcesem.
Pamiętam,
jak kiedyś, w Gospodzie Pod Świńskim Łbem, która stała się
jedną z naszych głównych siedzib, zagadnął mnie po spotkaniu.
Szczerze powiedziawszy dopiero od tamtej pory naprawdę go polubiłam.
Może dlatego, że wtedy ukazał mi kawałek swojej prawdziwej
osobowości?
-
Nazywasz się Marlena, tak? – przysiadł obok na pustym krześle i
łypnął na mnie uważnie jednym okiem. Kiwnęłam głową w
odpowiedzi. Szczerze mówiąc, Moody zawsze trochę mnie przerażał.
-
Nie martw się tym, że nie jesteście brani pod uwagę. Jesteście
młodzi, a Ci którzy teraz są starzy, zapomnieli jak wielka siła
drzemie w młodych. Zapomnieli, że sami byli kiedyś młodzi –
spojrzał w dal, zamyślonym wzrokiem.
Po
chwili, jakby przypomniał sobie, że go obserwuję, bo zwrócił na
mnie spojrzenie swych ogromnych oczu. Potem przeniósł wzrok na
Roberta, dyskutującego o czymś zawzięcie z jakimś korpulentnym
czarodziejem w bordowej szacie.
-
Najważniejsze jest, żebyście pamiętali o jednym… Bo to duża
wada młodych: nie uważają i zapominają. Musicie być zawsze
czujni! Niebezpieczeństwo może czaić się wszędzie, za każdym
rogiem, w każdej osobie. Stała czujność! O tym musicie pamiętać.
Sam, gdy byłem młody… - pokręcił głową. Jestem pewna, że
dostrzegłam wtedy na jego policzku łzę. – Musicie uważać.
Poklepał
mnie po ramieniu i oddalił się szybkim krokiem. Wtedy dotarło do
mnie, że Moody wcale nie jest tak twardy jak się wydawał. On też
cierpiał, chociaż maskował to na swój własny sposób. Też się
martwił, chociaż wielu brało to za wymądrzanie się i zrzędzenie.
A Moody przecież też jest człowiekiem.
W
końcu, pod koniec roku szkolnego, tuż przed egzaminami, Dumbledore
znów wezwał nas do siebie. To był nasz przełom. Jak bardzo
różniło się to spotkanie od tego październikowego. Ciężka
atmosfera wisiała w powietrzu. Dumbledore był wyraźnie
podenerwowany.
-
Usiądźcie.
Zawsze
mnie dziwiło, jak dyrektor potrafi panować nad swoimi emocjami.
Jego głos był jak zwykle opanowany i łagodny.
-
Po skończeniu szkoły mam dla was poważną misję. W przyszłym
tygodniu macie egzaminy. Nie będziecie w szkole do końca roku. Bez
względu na to, jak je zdacie, wyjedziecie tydzień po nich. Czas
goni nas bardziej niż myślałem. Wróg działa prędko i jeśli
teraz nas ubiegnie możemy być straceni.
Poczułam
na swej dłoni dłoń Roberta. Uścisnął ją delikatnie, próbując
dodać mi otuchy.
-
Nie będzie to łatwe zadanie, ale…
-
Damy radę dyrektorze – głos Roberta zabrzmiał niezwykle hardo.
Dyrektor
pokręcił głową.
-
Będziecie musieli wyjechać. Nie wiem na jak długi czas, jednak
obawiam się, że może to być nawet parę miesięcy.
-
Co mamy powiedzieć naszym rodzinom, znajomym? – zdziwiłam się
jak opanowany był mój głos. W głębi serca byłam przerażona.
-
Na pewno nie prawdę. Śmierciożercy mogą szukać członków
Zakonu, mogą nagabywać wasze rodziny. Nie możecie powiedzieć im
prawdy.
Zadrżałam.
-
W takim razie co?
-
Oficjalna wersja jest taka, że wyjeżdżacie na wycieczkę po
świecie. Przed podjęciem pracy chcecie obejrzeć trochę świata,
pobyć razem. Możecie powiedzieć, że przyda się to wam do
dalszych studiów.
Wymieniliśmy
z Robertem spojrzenia, po czym kiwnęliśmy głowami.
-
Wyjedziemy sami?
-
Będą towarzyszyć wam jeszcze dwie osoby. Im was mniej, tym lepiej.
Będziecie się mniej rzucać w oczy – dyrektor zakręcił młynka
kciukami.
Zakon
nalegał, abyśmy korzystali z mugolskich środków transportu i jak
najmniej używali czarów. Nie było to dla mnie żadną przeszkodą
– wychowałam się w mugolskiej rodzinie. Jednak dla Roberta i
pozostałej dwójki było to trudne przeżycie. Przywykli do używania
magii.
Podróżując
nie prowadzimy wielu rozmów – każdy myśli nad tym, co zostawił
w domu.
Myślę
o mojej matce, przyjaciołach. O mojej kuzynce, która nie ma pojęcia
co tak naprawdę się ze mną dzieje.
Robert
objął mnie ramieniem i przytulił mocno. Jak dobrze, że mamy
siebie.”
Za
oknem przesuwał się dziki, niezamieszkany krajobraz. Ciemne lasy i
zalane wodą pola. Deszcz padał nieustannie.
Zmierzali
pociągiem na północ. Czy dadzą radę porozumieć się z
olbrzymami?
Łezka się kręci...
OdpowiedzUsuńDopiero wczoraj odkryłam twój blog i jestem bardzo mile zaskoczona ilością rozdziałów i oczywiście samymi opowiadaniami. Mam nadzieję że jeszcze czytasz komentarze. Super blog.👍
OdpowiedzUsuńDopiero wczoraj odkryłam twój blog i jestem bardzo mile zaskoczona ilością rozdziałów i oczywiście samymi opowiadaniami. Mam nadzieję że jeszcze czytasz komentarze. Super blog.👍
OdpowiedzUsuń